Na pewno znacie ten dowcip, w którym dwa pingwiny idą przez pustynię i jeden mówi: Ale tu musiał być lód… Równie dobrze słowo „pustynię” można zamienić na „Wydmę Łącką”, znajdującą się w Słowińskim Parku Narodowym. Piasku tu nie brakuje, nad nim faluje rozgrzane powietrze. W oddali widać jakąś osadę? To złudzenie optyczne – fatamorgana. Może znajdzie się też karawana wielbłądów?
Piątek- dziś koniec roku szkolnego. Dla dzieci zaczynają się wakacje! A dla całej naszej rodziny tygodniowa ekspedycja uzupełniająca po Polskich Parkach Narodowych w ramach Dzikiej Odysei. Zaczynamy od Słowińskiego PN. Czeka nas więc daleka droga, którą kończymy koło północy na kempingu Camp-Classic w Lesie Smołdzińskim. Wita nas chłód, księżyc w pełni na bezchmurnym czarnym niebie i … cisza? Właśnie, że nie! Ludzie rzeczywiście już śpią, ale przyroda tętni życiem. Kumkają żaby, gdzieś w oddali słyszymy szczekanie koziołka, od czasu do czasu przeciągłe wycie. Pies, czy wilk?
Rano okazuje się, że kiedy już spaliśmy odwiedził nas lisek i spod tropiku, wyciągnął reklamówkę z jedzeniem. Niektórych rzeczy spróbował, inne porozwlekał po polanie. Mam nadzieję, że mu nic nie zaszkodziło.
Rodziny zostają podzielone na trzy grupy i wyruszają w określonej kolejności do trzech różnych miejsc w SPN, w których czekają pracownicy Parku. I tak docieramy do platformy widokowej przy ścieżce przyrodniczej „Gardnieńskie Lęgi”. W oddali rozlewa się J. Gardno. Pobliskie mokre obszary łąkowe, które są domem lub chociaż krótkim przystankiem w wędrówce dla wielu ptaków, coraz bardziej wysychają. Aby temu zapobiec, tu na terenach bezleśnych prowadzona jest ochrona czynna terenów lęgowych ptaków wodnych i błotnych, dbając o sezonowe jej nawadnianie. Można spotkać tu, np. kszyka, krwawodzioba, czy rozmaite kaczki, takie jak ohary czy płaskonosy i wiele innych. Nie udaje nam się wypatrzeć żadnego skrzydlatego mieszkańca łąki, ale odgłosy unoszące się nad nią, nie pozostawiają wątpliwości, że tam są, ukryte w trawach.
W Smołdzinie, przy Elektrowni Wodnej na rzece Łupawie podziwiamy i z zainteresowaniem słuchamy pracownika Parku, opowiadającego o wybudowanej tu bardzo nowoczesnej przepławce dla ryb zarówno małych, jak i większych: szczupaków, troci czy łososi i węgorzy. Dzięki niej, mogą one bez problemu ominąć elektrownię wodną i płynąć w górę rzeki na tarło.
Czas na warsztaty dla dzieci. W ostatnim punkcie na szlaku dzikoodysejowych spotkań w SPN, który znajduje się w Czołpinie, na terenie zabytkowego XIX -wiecznego kompleksu Osady Latarników, poznajemy skarb Bałtyku, jego właściwości i ciekawostki z nim związane. Bursztyn, bo o nim oczywiście mowa i zatopione w nim przyrodnicze okazy flory i fauny sprzed 40 mln lat, stają się inspiracją do samodzielnego wykonania przez dzieci swoich współczesnych bursztynów za pomocą żywicy epoksydowej, barwnika z kurkumy, silikonowych form i samodzielnie nazbieranych przyrodniczych cudeniek. Ania z dużym zaangażowaniem bierze udział w warsztatach. Maciek woli już się tylko przyglądać.
Przyszedł czas na samodzielne rodzinne poznawanie Parku. Od czego by tu zacząć? Mamy do dyspozycji oprócz dzisiejszego, jeszcze dwa całe dni. A że jesteśmy przy samym Muzeum Słowińskiego PN w Czołpinie, nie zastanawiamy się długo. Wyposażeni w audio-przewodniki przez ponad dwie godziny, poznajemy historię Parku, jego przyrodnicze walory, epizody związane z latarnictwem, nawigacją i ratownictwem morskim; słuchamy opowieści o żyjących tu latarnikach. Można byłoby tu spędzić cały dzień, ale nasze brzuchy coraz głośniej domagają się uwagi, a na nas czekają też inne atrakcje. Burczenie ustaje po porcji pierogów, podgrzanych w garze na kuchence turystycznej na łonie natury.
Ruszamy czerwonym szlakiem na spotkanie Wydmy Czołpińskiej. Chyba każdy zapytany o Słowiński Park Narodowy, kojarzy go właśnie z ruchomymi wydmami i to z tymi położonymi w okolicach Łeby. Mniej osób pamięta właśnie o ruchomej Wydmie Czołpińskiej, może dlatego, że ma mniejsze rozmiary. Góry złotego piachu stają się miejscem dziecięcych zabaw, z tego co zauważyłam typowych dla tego terenu, zwłaszcza w gorące dni. Polegają na zbieganiu z nich na łeb, na szyję, po czym zatrzymaniu się w taki sposób, aby nie najeść się za dużo piachu lądując w nim twarzą. Też próbuję swoich sił, ale wychodzi mi to dużo bardziej niezgrabnie. Pewnie przez to, że na plecach podskakuje mi plecak z dyndającymi sandałami, a o biodro obija się aparat fotograficzny z przewieszoną bluzą i drugą parą butów. A właśnie, wspominałam na początku relacji o spotkaniu z wielbłądem…Chyba właśnie się znalazł :). Bose nogi zapadają się w piasku po kostki. Gdzieniegdzie, trawy, takie jak piaskownica zwyczajna, czy turzyce, np. turzyca piaskowa, próbują osiedlić się na tym mało gościnnym dla nich terenie i ustabilizować ruchomą wydmę, przekształcając ją tym samym w wydmę szarą. Jak małe morskie żółwiki po wykluciu z jaj, brniemy na przód, w kierunku morza. Słychać już szum, wdychamy wilgotne słone powietrze, aż docieramy nad sam brzeg. Fale zalewają nam stopy. Za chwilę Maciek ma już mokre nogawki spodenek. Ania jest sucha od pasa w górę. Po plaży spacerują pojedyncze osoby. Pora na odpoczynek i chwilę zadumy i na dalsze piaskowe wariacje. Przestrzeń pozwala głęboko odetchnąć, zapatrzeć się w dal. Potem ruszamy dalej wzdłuż brzegu w stronę Rowów. Latarnia morska w Czołpinie jest obecnie zamknięta, a do zmroku zostało jeszcze trochę czasu, dlatego na parking odbijamy dopiero przy budynku z czerwonej cegły – barze Czerwona Szopa.
Następnego słonecznego dnia 28.06 (niedziela) za cel rodzinnej wycieczki obieramy sobie martwy las. To niesamowite miejsce na plaży, niedaleko Czołpina, gdzie ponad 3000 lat temu rosła puszcza dębowo – bukowa. Strawił ją pożar. Zostały pnie drzew, miejscami osmalone, zakonserwowane przez słoną wodę morską i odsłonięte przez sztorm kilkadziesiąt lat temu. Od tego czasu pojawiają się i znikają, zalewane przez morze i zasypywane przez piasek. W pobliżu na płyciznach widzimy łachy torfu. To również pamiątka po prastarym lesie. Dzisiaj prawdziwie dotykamy historii. Aż trudno uwierzyć, że kiedyś nie było tu morza, tylko tętniąca życiem puszcza.
Po plaży spacerują mewy srebrzyste. Po kolorze dzioba i piór poznajemy, że są tu dorosłe (z żółtym dziobem i jasnym popielatym wierzchem ciała) i młode (z brązowym dziobem i ciemnymi piórami) osobniki. Pierwsza kolonia tych mew pojawiła się w Polsce właśnie na terenach SPN, dlatego ptak ten stał się symbolem nadmorskiego Parku. Próbuję do nich podejść z aparatem, ale są bardzo płochliwe. Na piasku wypatrujemy dużego chrząszcza – kałużnicę czarnozieloną. Ciekawe, co on robi nad morzem, skoro żyje w wodach słodkich? Może wybrał się na wycieczkę znad pobliskiego jeziora?
Czarny szlak prowadzący nas brzegiem morza ok. 4 km dochodzi do zielonego, który skręca w głąb lądu i wiedzie dalej obok Jeziora Dołgie Małe. Nasze stopy mają już trochę dosyć zabiegów pillingujących mokrym piaskiem i cieszą się na widok butów. W lesie odpoczywamy od upalnego słońca, ale żeby nie było nam zbyt komfortowo, to pojawiają się komary. Niskie, powyginane przez wiatr sosny rosnące najbliżej morza, wyglądają jak las bonsai. Niebieskim szlakiem docieramy na pomost widokowy na Jeziorze Dołgie Wielkie. Jeszcze chwilę temu byliśmy nad morzem, a teraz czujemy się prawie jak na Mazurach, spoglądając na pomarszczoną taflę jeziora, w której przeglądają się wysokie trzciny.
Skąd wzięły się tutaj jeziora przybrzeżne? Należy do nich również Jezioro Gardno, na które spoglądaliśmy wczoraj z platformy widokowej przy ścieżce przyrodniczej „Gardnieńskie Lęgi” i Jezioro Łebsko – trzecie pod względem powierzchni jezioro w Polsce, nad które wybieramy się jutro. Kiedyś dawno temu nie było tu jezior. Z piasku wyrzucanego przez morskie fale na brzeg, wiatr utworzył wał. Początkowo przypominał on półwysep, potem wydłużał się do momentu aż zamknął zatokę i odciął pas wody, z którego wykształciły się jeziora.
Jest też inna teoria powstania samego Jeziora Łebsko: poziom wody w morzu podniósł się tak, że zalał pobliskie łąki.
Jesteśmy zmęczeni kiedy docieramy do samochodu, ale kilkanaście minut wystarcza, żeby odpocząć na tyle, żeby podjąć jeszcze jedno wyzwanie i zaparkować przed kościołem we wsi Smołdzino. Szybkim tempem ruszamy na górujące nad okolicą wzniesienie polodowcowe Rowokół (115 m n.p.m) – świętą górę Słowińców, pamiętającą jeszcze czasy pogańskie. Słońce jest już nisko. Prześwieca przez liście drzew. Niestety wieża widokowa na szczycie jest zamknięta. Szkoda…
W poniedziałek rano obieramy kierunek: Łeba, a dokładniej Wydma Łącka. To największy pas ruchomych wydm w Europie i pewnie dlatego mocno oblegany przez turystów. Nigdy tu wcześniej nie byliśmy, więc na własne oczy musimy zobaczyć, obejrzeć i wyrobić sobie własne zdanie na temat tego cudu natury. Mimo wczesnej pory ogromny parking we wsi Rąbka nie świeci już pustkami. Mamy do pokonania ponad 5 km piechotą, czerwonym szlakiem przez las. Nie decydujemy się na podwózkę melex-em, których kursuje na tej trasie bardzo dużo. Może w drodze powrotnej, kiedy zmęczenie da się nam we znaki? Z mijającego nas mikrosamochodu machają do nas dwie dzikoodysejowe rodziny.
Wkraczamy na terytorium zachłannego „potwora”. Dlaczego potwora? A jak inaczej można nazwać coś, co poruszając się (nawet do 10 m na rok), pochłania wszystko, co spotka na swojej drodze? Wydma pożarła już wieś Łączka, po której przejęła nazwę, las, którego suche kikuty drzew sterczą złowrogo z piachu.
My stajemy się świadkami powolnej konsumpcji następnego kawałka lasu. Niektóre świerki częściowo zasypane jeszcze żyją, ale wydma powoli i konsekwentnie je pochłania. Zupełnie jak wąż, który połyka swoją dużych rozmiarów ofiarę, nasuwając się na nią. Brrr… Aż przechodzą mnie dreszcze. Głównym sprawcą jest tu wiatr wiejący od zachodu.
Nawet niewielki, powoduje, że ziarenka piasku zostają wprawione w ruch i wędrują ku zawietrznemu stromemu stokowi, gdzie gwałtownie się usypują. Tak porusza się wydma. W lato i wiosną wolniej, bo wiatry są słabsze, za to przyrasta bardziej w górę. Próbujemy usłyszeć jej śpiew. Nagrać wirujące w tańcu złote drobinki. Wdrapujemy się na ponad 40 m n.p.m. szczyt Góry Łąckiej. Stąd roztacza się przepiękny krajobraz na Polską pustynię, Morze Bałtyckie, Wzgórze Rowokół, lasy i Jezioro Łebsko.
Widzimy, jak wydma wsypuje się do jeziora, tym samym zmniejszając jego powierzchnię. Powietrze nad piaskiem faluje z gorąca.
Teraz czeka nas ponad 7 km spacer plażą, z powrotem do Rąbki. Jeszcze obowiązkowa kąpiel w morzu, karton (dosłownie) ciastek pochłoniętych przed samochodem i powrót na kemping. A wieczorem, jak każdego dzikoodysejowego dnia, zbieramy się z innymi rodzinami przy „ogniu Safarii”.
Słuchamy relacji z dzisiejszych wycieczek. Dzieci opowiadają, jakie niesamowite zwierzęta spotkały po drodze. A może ciekawe rośliny? Przychodzi czas na bajkę o Małym PuPu, potem rozmowy i kiełbaski z ogniska.
To nasz ostatni wieczór w Słowińskim Parku Narodowym. Na pewno będziemy go długo wspominać. Do tej pory nie zdawaliśmy sobie sprawy, że Polska ma swoją piękną piaszczystą Saharę. Jutro wyruszamy dalej, na spotkanie nowej przygody w Parku Narodowym Bory Tucholskie.
Przeglądaj wszystkie Polskie Parki Narodowe i dowiedz się, w jakiej porze roku najlepiej pojechać do wybranego Parku Narodowego.