Rok temu, nasze zmagania z zimą w Tien Szan, zostały gwałtownie przerwane przez chorobę. Człowiek strzela, a Bóg kule…. Kumpel się wykurował, a obu nam środkowoazjatycka zima, już latem zaczęła się po nocach śnić.
Podstawowy wniosek po „harcach z Denisem” to to, że sprzęt musi być jeszcze lepiej/selektywnej dobrany, a my po dotarciu do bazy musimy mieć środków (jedzenia i gazu) na „ciut” dłużej niż parę wysokogórskich dni. No dobrze, ale jak to do bazy (padło na Pik Lenina) zatachać? Nic tylko – wzorem lokalasów – trzeba zdać się na konie. Bo tylko one dają szansę przebicia się przez zalegające Dolinę i step śniegi.
Całą jesień, niemalże do ostatniej chwili deliberowałem: „kiedy”? Długo myślałem o „początku” zimy, ale sporo osób – w tym znajomi kirgiscy przewodnicy – odradzali styczeń, a doradzali luty. „Bo dzień będzie znacznie dłuższy”, „bo zelżeją noworoczne mrozy” itp. Daliśmy się przekonać, więc moment startu przypadł na końcówkę stycznia.
Z racji moich cyklicznych wyjazdów do Kirgistanu, dotarcie do Doliny Ałajskiej (po drodze zaś cała „papierologia” i zakupy) nie zajęło dużo więcej czasu niż letnią porą. Ale tam, gdzie kończy się postsowiecka droga, a zaczyna królestwo siarczystej, pamirskiej zimy, przyszło nam zaryzykować. I to dosłownie. Już latem dogadałem konny wariant transportu pod górę. Przy czym „dogadać się” – brzmi w tamtych warunkach nader optymistycznie.
Środek Azji i środek zimy: zawsze może okazać się że coś z koniem, gospodarzem, drogą nie tak. W tym wypadku los okazał nam swą łaskawość. Wysokie, strzegące Doliny przełęcze, były przejezdne, a umówiony Kirgiz jak raz wrócił właśnie z parodniowego wypadu do Tadżykistanu. Ubolewał, że w góry ruszać chcemy już nazajutrz, ale zdołał przygotować konie, o które zabiegaliśmy.
Nie powiem, piękny ranek (siarczyste -25C) zdawał się dobrze wróżyć czekającej nas eskapadzie. Wrzucili’m na koń w sakwach po 40 kg produktów, do tego plecak z elektroniką i delikatnymi rzeczami na plecy. Strój wybitnie nie hippiczny: puchy i gogle. Najgorzej poszło z butami. Nasz gospodarz oferował standardowe „walonki”, ale raz, że jego buty tak ze 4 numery mniejszy od nas, a dwa – w naszych „trza się potem wspinać” a walonków nijak sobie nie wyobrażam z…rakami.
No dobrze, ale nasze wysokogórskie dla odmiany, nijak nie chcą dopasować się do strzemion. Liczyłem, że „jakoś przemęczymy tę drogę w niewyrywnym tempie”. Niestety już na opłotkach wioski, konie doskonale wyczuły, co z nas za “jazda”. Lazły gdzie im tylko przyszła chęć, do tego miały ochotę na zdecydowanie inne tempo. Nie podobało im się człapanie i co rusz ruszały kłusem. Nie przeszkadzało im, że teren płaskiego stepu po zaledwie godzinie przekształcił się w parowy, pagóry, miejscami wywiane do „gołego lodu”, miejscami zawiane śniegiem po końską pierś.
Nie raz, nie dwa klęliśmy pod nosem, na pomysł „szybkiego dotarcia do bazy”. Gdzieś tak po 3-4 godzinach, gdy oklepane tyłki zobojętniały na kolejne razy, a my odpuściliśmy sobie i koniom próby „ucywilizowania tej drogi” – zaczęło być nieźle. Piękny dzień, piękne góry (latem ludne, teraz „całe dla nas”). Cisza. W sumie 3 takie dni w siodle zostaną w pamięci, jako niesamowite górskie wspomnienie.
Ługowa Polana przywitała nas tonami śniegu i … hulającymi wichrami. Luty, podobnie jak chłopakom na K2, nie okazał nam łaskawości. Przez całą wyprawę zanotowaliśmy zaledwie 2 przejaśnienia, ale żadne z nich nie można nazwać „pogodowym oknem”. W zasadzie nie mieliśmy ani jednego całego, pogodnego dnia, o którym można by było powiedzieć, że wiatr był znośny.
Owszem, zdarzało się, że na parę godzin przycichało, a my skrzętnie próbowaliśmy przebić się wyżej. Niestety im dalej w luty, tym dłuższe okresy huraganu i monstrualnych opadów śniegu.
Do tego sam góra. Pal sześć szczeliny, pal sześć seraki… Od podstawy ściany aż po szczytową grań, jedno wielkie szare lodowisko, które nijak nie pasowało do zdjęć z paru poprzednich zimowych prób. Ani chybi jesień musiała być nadzwyczaj słoneczna, ciepła i bezśnieżna, po czym przechodzące z nagła mrozy przemieniły Pik w szklaną górę. W pewnym momencie samo „pójście za potrzebą” stawało się nie lada wyprawą, a przychodzące z kraju prognozy tylko dołowały. Walczyli’m do puki tylko starczyło zapasów.
Ostatnie dni grzali’m picie na oparach gazu, jedli’m dzieląc porcje na ćwierć, ale pogoda coraz to gorsza. Zostawiliśmy tam sporo krwi i potu, a sprzęt „nieziemsko dostał po d…e” (o ile takową posiada).
W tych warunkach „powrót z gór” okazał się nie lada wyczynem. Umówiony Kirgiz przebijał się do nas bez mała 3dni, a my widok nadjeżdżających koni na długo zachowamy w pamięci.
Czy wrócimy? No cóż, tej wiosny mamy w Polsce piękne, upalne lato, więc „po nocach zaczyna nam się śnić…środkowoazjatycka zima”. 🙂
Jacek Teler