Sapa to niewielkie miasto w górach położone na dalekiej północy Wietnamu. Jedni mówią o nim z zachwytem w głosie, inni kręcą nosem, że to miejsce pochłonięte przez komercję. Jak to często w takich przypadkach bywa obie grupy mają rację.
Wkońcu, kto lubi białe misie i kolorowe stragany na Krupówkach? Ale czy to znaczy, że przestajemy jeździć do Zakopanego, w Tatry? Urokliwe miejsca często nie radzą sobie z turystycznym boomem i zmieniają się w małe koszmarki. To nie znaczy jednak, że tracą całą swoją magię i należy je przekreślić.
Trzeba spróbować znaleźć własną drogę. Z takim pozytywnym nastawieniem dotarliśmy wczesnym wieczorem do Sapy. Nie dostrzegliśmy ani pięknych widoków, ani tłumów, ani nawet nie zaczepił nas nikt z pytaniem, czy potrzebujmy noclegu. Tak naprawdę widać było, co najwyżej róg następnej ulicy.
Jedyne, co nas uderzyło to zimno. Całe szczęście, że targamy ze sobą te ciepłe ubrania, bo mogłoby bez nich być niewesoło.
Trudny Początek
Kiedy wstajemy następnego dnia rano, sytuacja wygląda niewiele lepiej. Zimno, pada, mgła. Zarzekamy się, że trzeba zrobić rozpoznanie okolicy, ale nie ma to większego sensu. Większość czasu spędzamy, więc w pokoju, wyskakując od czasu do czasu po prowiant. Rośnie w nas frustracja, ale staramy się z nią walczyć.
W końcu akurat jest Wielkanoc i w Polsce też wylegiwalibyśmy się w łóżku.
Po dwóch dniach spędzonych w pokoju pojawia się światełko w tunelu i prognoza okazuje się dla nas trochę łaskawsza. Umawiamy się na dwudniowy trekking
z Dong z grupy etnicznej Czarnych Hmongów. Będzie naszym przewodnikiem po wioskach i słynnych tarasach ryżowych.
Wyjście z Dong
Spotykamy się z Dong rano pod kościołem. Jest niska, roześmiana i gadatliwa. Ma kolorowe kalosze, czarne spodnie z ozdobnym haftem do kolan, przewiewną kurteczkę adidasa i chustę w kolorową kratkę na włosach. Nie sposób nie zauważyć jej wyraźnej ciąży. Trochę nas to niepokoi. My tu szykujemy się na trekking, a będziemy musieli chyba oglądać się na naszą przewodniczkę.
Początek trasy nie robi na nas wrażenia. Idziemy wolnym tempem po asfalcie. Mamy za to czas, aby trochę lepiej poznać naszą nową znajomą. Ma 33 lata, choć wygląda na trochę więcej. Jest mężatką od 13 i w tym czasie pojawiła się na świecie szóstka dzieci – pięć dziewczynek i najmłodszy chłopak. Kolejne w drodze.
Dong ma nadzieję na syna, bo córki wychodzą za mąż i opuszczają rodzinę.A ktoś przecież musi obrabiać pola i pomagać rodzicom przy gospodarstwie. Kiedy mówię, ile mam lat i że my na razie nie myślimy o dzieciach, bo chcemy poznawać świat, patrzy na mnie z rozbawieniem i zaskoczeniem. Dwa zupełnie różne światy.
Dong nigdy nie chodziła do szkoły, nie potrafi czytać ani pisać, nie jest w stanie nawet przeliterować imienia swojej matki. A jednocześnie jest zabawna, zaradna i rozsądna. Nauczyła się angielskiego sama od turystów. Może nie ma idealnej wymowy, ale spokojnie można ją zrozumieć i porozmawiać z nią na każdy temat.
W końcu skręcamy w jakąś mniejszą ścieżkę, która pnie się na wzgórze. Z tej wysokości mamy już widok na niekończące się tarasy ryżowe otoczone górami. O tej porze roku są nie tylko zielone, ale też pełne błota. Gdzieniegdzie widać pasące lub leniące się bawoły.
Wszystko byłoby piękne, gdyby nie spora grupka turystów, która wyłania się zza rogu. Idą w towarzystwie kilku lokalnych kobiet w tradycyjnych strojach i z dużymi, wiklinowymi koszami na plecach. W trakcie krótkich przerw z tych koszy oraz kolorowych toreb wyjmują kolejne torebki, paski, chusty, świecidełka i próbują sprzedać je turystom.
Wielu turystów narzeka na to ciągłe nagabywanie, które nie do końca pozwala cieszyć się wędrówką. Prawda jednak jest taka, że te kobiety nie mają specjalnie wyjścia. To źródło ich dochodu, sposób na utrzymanie rodziny. Mogłoby się wydawać, że poszły na łatwiznę, są leniwe i nie chce się im szukać innych rozwiązać.
To jednak wcale nie jest takie proste. Większość kobiet nie ma żadnego wykształcenia, szkoły do niedawna były tylko dla chłopców. Do tego Wietnamczycy nie bardzo chcą się dzielić swoimi miejscami pracy. Mniejszości etniczne nie są priorytetem dla rządu.
Uważa się, że i tak są w uprzywilejowanej sytuacji, bo posiadają ziemię i mogą się sami wyżywić. Pierwszeństwo powinni mieć Wietnamczycy. Także to takie trochę zamknięte koło. Warto spróbować wczuć się w ich realia, bo nie mają łatwego życia.
Lao Chai
Na szczęście Dong wyczuła chyba, że nie uśmiecha nam się łażenie w większej gromadzie turystów i prowadzi nas mniej uczęszczaną ścieżką. Trochę skaczemy po tarasach ryżowych, co wymaga niezłego utrzymania równowagi. Łatwo można wylądować w błocie. Nasza przewodniczka pokonuje je bez problemu, nam idzie trochę gorzej, ale dajemy radę.
W końcu docieramy do wioski Lao Chai. To tu spędzimy noc razem z naszą przewodniczką i jej rodziną. Szczerze mówiąc pierwsze wrażenia są takie sobie. Siadamy na lunch w knajpie razem z innymi turystami. Mamy wrażenie, że jest ich tu nawet więcej niż dziewczynek i kobiet próbujących coś sprzedać.
Dom Dong znajduje się z dala od tego turystycznego zgiełku, w wyższej części wioski. Prowadzi tam wąska stroma ścieżka. Niektóre jej fragmenty są pełne wody lub błota. Co jakiś czas przejeżdżają nią obładowane skutery. Nie zatrzymują ich żadne przeszkody. Kiedy docieramy na miejsce, wita nas szeroki uśmiech bosej i umorusanej dziewczynki. To najmłodsza córka Dong, która razem z dziadkiem i młodszym bratem czeka na powrót mamy.
Dom rodziny jest bardzo prosty. Składa się z kilku pomieszczeń. Pierwsze z nich to spora kuchnia z paleniskiem, przy którym wieczorami gromadzą się domownicy. Mało w niej światła, więc Dong przygotowując jedzenie, oświetla sobie miejsce pracy czołówką. Wyposażenie kuchni jest proste, ale wszystko utrzymane w porządku.
Widać, że każda rzecz ma swoje miejsce. Naczynia myje się na zewnątrz. Tam jest też toaleta. Zamiast podłogi jest klepisko. Sufit podtrzymują drewniane belki, między którymi mienią się pajęczyny. Kolejne pomieszczenie to kącik telewizyjny. Tu odpoczywa teść Dong, oglądając filmy o czasach wojny. Czasami towarzyszy mu któreś z wnucząt. Siedzą na plastikowych krzesełkach lub na ziemi. Na ścianie wiszą dyplomy dziadka oraz zdjęcia rodzinne.
Korzystając z tego, że jeszcze jest dość wcześnie wychodzimy rozejrzeć się po okolicy. Wspinamy się stromą ścieżką, licząc na ładne widoki. Wyłaniają się kolejne tarasy ryżowe ciągnące się aż po horyzont. Wśród nich porozrzucane są niewielkie domki. Witają nas zaciekawione uśmiechy zarówno dzieci jak i dorosłych. Dziewczynki są zdecydowanie bardziej odważne, to głównie one nas zaczepiają.
Chłopcy chowają się gdzieś po kątach. Z dorosłymi zresztą jest podobnie. Widać i słychać jedynie kobiety, mężczyźni od czasu do czasu przejadą skuterem i czasem któryś się uśmiechnie. Dong mówi, że to efekt tego, że pracują wysoko w górach. Nie mają czasu na bratanie się z turystami.
Powrót
Kiedy wracamy, w domu jest już znacznie gwarniej. Starsze dziewczynki wróciły już ze szkoły. Tylko najstarsza (13 lat) pomaga przy domowych obowiązkach. Jest poważna i spokojna. Pozostałe biegają, śmieją się, robią zawody w zjeżdżaniu z dwóch desek ustawionych na podwórku. Na zmianę pilnują brata. Choć dopiero niedawno skończył rok, jest bardzo ruchliwy. Chce biegać tak jak siostry, ale czasem plączą mu się nogi.
Tuż przed naszym przyjazdem upadł przy palenisku i oparzył sobie rękę. Dong smaruje mu ją wieczorami naturalnym mazidłem. Malec drze się przy tym wniebogłosy. Podglądamy wieczorne życie mieszkańców. Są dla nas mili, ale traktują nas z lekkim dystansem. Nie wykazują większego zainteresowania naszą obecnością. Poza Dong nikt nie mówi po angielsku. Nie mamy żadnego osobnego pomieszczenia, zaraz koło naszego łóżka śpią trzy małe dziewczynki.
Zastanawiam się, jak dzieci odbierają tych turystów pętających się po domu. Jak sama bym się czuła, gdyby to w moim mieszkaniu zatrzymywali się „obcy” chłonący szczegóły życia mojej rodziny? Co jemy, gdzie sikamy, gdzie myjemy naczynia. Ktoś mógłby powiedzieć, że to uczy otwartości, a zarazem umożliwia pokazanie światu swoich zwyczajów i tradycji. Nie sądzę, żeby tak było. Wydaje mi się, że to po prostu czysta kalkulacja.
Turyści w lekkich, oddychających ubraniach przyjeżdżają tu w poszukiwaniu prostoty życia. Na dwa dni zabierają ze sobą plecak, w którym mogliby zmieścić połowę dobytku goszczącej ich rodziny. Czego tak naprawdę szukają? Nie chodzi tu o to, że jestem przeciwna samej idei. Taki nocleg u miejscowej rodziny to wspaniałe przeżycie. Pozwala sporo się dowiedzieć o nieznanej kulturze.
To jednak coś innego niż wizyta na czyjeś zaproszenie. Kupujesz sobie możliwość wejścia butami w czyjeś życie, choć tak naprawdę wcale nie wiesz, jakie ma do tego podejście. Dla swoich gospodarzy nie jesteś kimś wyjątkowym, z kim warto nawiązać więź, tylko klientem. Żeby być kimś więcej musisz się postarać. Widać, że Dong lubi pracę z turystami i się w tym spełnia. Dodatkowo jest to dla niej niezły pieniądz i możliwość względnego pogodzenia pracy z wychowywaniem sporej gromadki dzieciaków.
W ciągu dnia w domu zostaje tylko najmłodsza dwójka. Dong opiekuje się nimi razem z teściem. Dzieciaki biegają po podwórku boso. Są potargane i umorusane. Cały czas uśmiechnięte. Nie mają zabawek. Do zabawy służą im najprostsze przedmioty: plastikowa butelka, kawałek sznurka. Najmłodszy wiele czasu spędza w kolorowym nosidle na plecach. Dong zawija je sobie i przygotowuje jedzenie.
Kiedy nie ma jej w domu, chustę przejmuje dziadek. Rąbie drewno, naprawia coś wokół domostwa, a wnuk spokojnie drzemie. Fajnie jest wiedzieć, że twoje pieniądze trafiają do tej konkretnej rodziny, że będzie im odrobinę łatwiej, Wiele osób przyjeżdża do Sapy w ramach wycieczki zorganizowanej przez biura podróży w Hanoi. Nie warto. Naprawdę można to łatwo zorganizować samemu, ominąć prowizję pośrednika i mieć pewność, że lokalna rodzina otrzyma za Twój pobyt godziwe wynagrodzenie.